Kiedy zimą 1810 roku przebywałem w M…, spotkałem tam pewnego wieczora, w publicznym ogrodzie, pana C., który od niedawna był w tym mieście zatrudniony w operze jako pierwszy tancerz i cieszył się niezwykłym powodzeniem u publiczności.
Powiedziałem mu, iż bardzo mnie zdziwiło, że wielokrotnie już widziałem go w teatrze marionetek, który rozstawił się na miejskim rynku i dostarczał gawiedzi rozrywki swymi przeplatanymi tańcem i śpiewem burleskami.
Zapewnił mnie, że pantomima tych kukiełek sprawia mu wielką przyjemność, i wyraźnie zaznaczył, że tancerz, który chciałby rozwinąć swe umiejętności, mógłby się czasem czego od nich nauczyć.
Wygłosił tę opinię w taki sposób, że nie wydało mi się, by był to ot tak tylko rzucony koncept, usiadłem więc obok niego, chcąc dowiedzieć się o racje, jakimi wspierał ten niezwykły pogląd.
Zapytał mnie czy nie znajduję, w rzeczy samej, niektórych poruszeń tych kukiełek, zwłaszcza co mniejszych, szczególnie wdzięcznymi.
Nie mogłem temu zaprzeczyć. Grupy czterech chłopów, żwawo tańczących w krąg, nawet Teniers nie mógłby ładniej odmalować.
Zapytałem o mechanizm tych figur i o to, jak jest możliwe, by pojedynczymi członkami, a nawet ich częściami, bez niezliczonych nitek trzymanych w palcach, tak kierować, jak tego rytm poruszeń albo taniec wymaga?
Odpowiedział, że nie powinienem sobie wyobrażać, jakoby marionetkarz w poszczególnych momentach tańca ustawiał i przemieszczał każdy członek z osobna.
Każde poruszenie, mówił, ma środek ciężkości, którym wystarczy, w środku figury, kierować; członki, które nie są niczym innym jak wahadłami, podążają za nim bez żadnej pomocy, same z siebie na sposób mechaniczny.
Dodał, że to poruszenie jest bardzo proste; że za każdym razem, kiedy środek ciężkości poruszany jest po linii prostej, członki opisują krzywe; i że często całość, choćby całkiem przypadkowo potrząśnięta, porusza się od razu w rytmiczny sposób, który podobny jest do tańca.
Ta uwaga wpierw wydała mi się rzucać pewne światło na rozrywkę, jaką, jak twierdził, znajdywał w teatrze marionetek. Tymczasem dalece nie przeczuwałem jeszcze wniosków, jakie miał później z tego wyprowadzić.
Zapytałem go, czy sądzi, że marionetkarz, który tymi kukiełkami kieruje, sam musi być tancerzem albo przynajmniej mieć pewne pojęcie piękna w tańcu?
Odrzekł, że jeśli sprawa od strony mechanicznej nie jest trudna, nie wynika z tego jeszcze, że można całkiem bez uczucia się nią zajmować.
Linia, którą musi opisać punkt ciężkości, jest wprawdzie, jak sądził, nieskomplikowana i w większości przypadków prosta. W tych przypadkach, kiedy jest krzywa, równanie jej krzywizny jest co najwyżej pierwszego lub drugiego rzędu; a nawet w tym ostatnim wypadku, byłaby to jedynie elipsa; ten kształt jest bowiem całkowicie naturalny dla poruszeń zakończeń członków ludzkich (z powodu stawów), a ponadto nie wymaga od marionetkarza szczególnej zręczności.
Niemniej linie te są także, z drugiej strony, czymś bardzo tajemniczym. Nie są bowiem niczym innym, jak drogą duszy tancerza; wątpił więc, czy mogłyby inaczej być odkryte, niż przez to, że marionetkarz sam umieszcza się w punkcie ciężkości marionetki, tj. innymi słowy, tańczy.
Odpowiedziałem, że przedstawiano mi to zajęcie jako coś dosyć bezdusznego: coś jak kręcenie korbą, która wprawia w ruch katarynkę.
W żadnym razie, odparł. Jest raczej tak, że poruszenia jego palców odnoszą się do poruszeń przymocowanych do nich kukiełek na całkiem wymyślny sposób, jak liczby do swoich logarytmów albo asymptota do hiperboli.
Zarazem sądził, że można by także ten ostatni okruch ducha, o którym mówił, usunąć z marionetek, ich taniec przenieść całkiem do królestwa mechanizmu i napędzać go jedynie za pomocą korby, tak jak ja to sobie wyobrażałem.
Wyraziłem swoje zdumienie tym, jak wiele uwagi poświęcał gatunkowi sztuki wymyślonemu wszak dla uciechy tłuszczy. Nie dość iż uważał, że zdolna jest ona dostąpić wyższego rozwoju: wydawał się sam tą sprawą zajmować.
Uśmiechnął się i powiedział, że nie zawaha się twierdzić, iż gdyby mu jakiś mechanik zechciał zgodnie z obmyślonymi przez niego wymaganiami skonstruować marionetkę, za jej pomocą przedstawiłby taniec, jakiemu ani on sam, ani żaden najbieglejszy tancerz jego czasów, nie wyłączając samego Vestrisa, nie byłby w stanie dorównać.
Czy słyszał pan, zapytał, kiedy w milczeniu wbiłem wzrok w ziemię, o tych mechanicznych nogach, które angielscy rzemieślnicy wyrabiają dla nieszczęśliwców, którzy stracili własne kończyny?
Powiedziałem, że nie: z niczym takim się nigdy nie spotkałem.
Przykro mi z tego powodu, odparł, ponieważ kiedy powiem panu, że ci nieszczęśliwcy na nich tańczą, obawiam się, że może mi pan nie uwierzyć. – Co ja mówię, tańczą? Zakres ich poruszeń jest wprawdzie ograniczony; ale te, które są w ich mocy, wykonują z takim spokojem, lekkością i gracją, że każdą myślącą duszę wprawiłyby w zdumienie.
Odpowiedziałem żartobliwie, że oto w ten sposób znalazł sobie właściwego człowieka. Rzemieślnik bowiem, który potrafi wykonać tak niezwykłe nogi, bez wątpienia mógłby mu i całą marionetkę, zgodną z jego wymaganiami, skonstruować.
Jakie, zapytałem, ponieważ tym razem on zakłopotany spoglądał w dół, jakie są te wymagania, które zamyślałby Pan przedstawić jego rzemiosłu?
Nic, odpowiedział, czego by się i tu już nie znalazło: wdzięk, ruchliwość i lekkość – ale wszystko to w wyższym stopniu; a zwłaszcza bardziej zgodne z naturą uporządkowanie punktów ciężkości.
A przewaga, jaką miałyby te kukiełki nad żywymi tancerzami?
Przewaga? W pierwszym rzędzie negatywna, mój znakomity przyjacielu, mianowicie taka, że one by nigdy nie afektowały. – Afektacja bowiem pojawia się, kiedy dusza (vix motrix) znajduje się w jakimś innym punkcie aniżeli w środku ciężkości poruszenia. Ponieważ zaś marionetkarz nie ma w swej mocy żadnego zgoła punktu poza tym właśnie, wszystkie pozostałe członki są tym, czym być powinny, prostymi, martwymi wahadłami, i podlegają jedynie prawu ciężkości; jest to ich znakomita własność, której darmo szukać u największej części naszych tancerzy.
Niech pan spojrzy na P…, ciągnął dalej, kiedy gra Daphne i, ścigana przez Apolla, ogląda się za siebie; jej dusza znajduje się w kręgach krzyża; wygina się, jakby się miała złamać, niczym najada ze szkoły Berniniego. Niech pan spojrzy na młodego F…, kiedy jako Parys stoi przed trzema boginiami i podaje Wenerze jabłko; duszę ma przecież (naprawdę strasznie jest na to patrzyć) w łokciu.
Takie uchybienia, dodał po krótkiej pauzie, są nieuniknione, odkąd zjedliśmy z drzewa poznania. Drzwi do raju są jednak zaryglowane, a za nami stoi cherub. Musimy odbyć podróż po świecie i zobaczyć, czy gdzieś od tyłu przypadkiem nie jest otwarte.
Roześmiałem się. – W każdym razie, pomyślałem, duch nie może błądzić tam, gdzie go wcale nie ma. Zauważyłem jednak, że C. coś więcej jeszcze ma na myśli, poprosiłem więc, żeby mówił dalej.
Ponadto, ciągnął, kukiełki mają i tę zaletę, że są nieważkie. Bezwładność materii, ta własność najbardziej dla tańca szkodliwa, jest im obca: siła bowiem, która je unosi w powietrze, jest większa od tej, która je przykuła do ziemi. Co by nasza G… dała za to, by być o sześćdziesiąt funtów lżejszą, albo żeby takaż przeciwwaga przyszła jej z pomocą przy jej piruetach i entrechats? Kukiełki potrzebują podłoża, jak elfy, jedynie po to, by je muskać i momentalnym hamowaniem na nowo nadawać członkom rozmach. My potrzebujemy go, by się na nim oprzeć i odpocząć od wysiłku tańca: ten moment sam oczywiście nie jest tańcem i niczego się od niego nie da zacząć, jak tylko, żeby uczynić go możliwie znikomym.
Powiedziałem, że chociaż tak umiejętnie przedstawia swoje paradoksy, to jednak nie przekona mnie nigdy, że w mechanicznej kukle może być więcej wdzięku niż w budowie ludzkiego ciała.
Odparł, że dla człowieka zgoła nie byłoby możliwe, by takiej kukle choćby dorównać. Tylko bóg mógłby się na tym polu zmierzyć z materią; i tu znajduje się punkt, w którym stykają się oba końce świata uformowanego na kształt pierścienia.
Zdumiałem się jeszcze bardziej i nie wiedziałem, co odpowiedzieć na tak szczególne twierdzenie.
Powiedział, biorąc jednocześnie szczyptę tabaki, że wydaje mu się, iż nie przeczytałem z wystarczającą uwagą trzeciego rozdziału pierwszej księgi mojżeszowej; kto zaś nie zna tego pierwszego okresu ludzkiego rozwoju, z tym nie da się dorzecznie rozmawiać o kolejnych, a co dopiero o ostatnim.
Odpowiedziałem, że wiem dobrze, jakie zaburzenia w naturalnym wdzięku człowieka wprowadza świadomość. Pewien młody człowiek, którego znałem, przez proste spostrzeżenie stracił, na moich oczach, swoją niewinność i nigdy już potem, pomimo wszelkich wyobrażalnych wysiłków, nie odnalazł raju. – Jakie zatem, dodał, mógłby Pan z tego wyciągnąć wnioski?
Zapytał, o jakim to zdarzeniu mówię.
Około trzech lat temu, zacząłem opowiadać, kąpałem się z pewnym młodym człowiekiem, którego postać obdarzona była cudownym wdziękiem. Mógł mieć lat około szesnastu i tylko z wielkim trudem dało się u niego dostrzec, wzbudzone powodzeniem u kobiet, pierwsze oznaki próżności. Tak się złożyło, że niedługo przedtem widzieliśmy w Paryżu „chłopca wyciągającego cierń ze stopy”; odlew tego posągu jest dobrze znany i znajduje się w większości niemieckich kolekcji. Spojrzenie, które przelotnie tylko rzucił na wysokie lustro, w tej samej chwili, kiedy właśnie kładł stopę na taborecie, aby ją osuszyć, przypomniało mu o tym; zaśmiał się i powiedział mi, jakiego właśnie dokonał odkrycia. W rzeczy samej, w tejże chwili i ja to dostrzegłem; jednak, czy to by sprawdzić, jak pewny jest wdzięku, który przypadł mu w udziale, czy to by w celu wychowawczym nieco przeciwstawić się jego próżności, uśmiechnąłem się i odpowiedziałem, że zapewne mu się przywidziało. Zarumienił się i uniósł stopę po raz drugi, aby mi pokazać; próba jednak, jak łatwo było przewidzieć, nie powiodła się. Zmieszany uniósł stopę trzeci i czwarty raz, unosił ją jeszcze z dziesięć razy – na darmo; nie był w stanie powtórzyć tego samego ruchu – co mówię? Poruszenia, które wykonywał, miały w sobie coś tak komicznego, że musiałem powstrzymywać śmiech.
Od tego dnia, od tejże chwili, dokonała się w tym młodym człowieku niepojęta przemiana. Począł całymi dniami wystawać przed lustrem; a gdy to robił, opuszczała go jedna za drugą każda cząstka dawnego powabu. Jakaś niewidoczna i niepojęta siła zdawała się, niczym żelazna sieć, tłumić swobodną grę jego gestów; i gdy minął rok, nie było w nim już śladu tej słodyczy, która wcześniej zachwytem wypełniała oczy otaczających go ludzi. Jeszcze teraz żyje ktoś, kto był świadkiem owego niezwykłego i nieszczęśliwego zdarzenia i mógłby potwierdzić każde słowo z tego, co opowiedziałem.
Przy tej sposobności, powiedział przyjaźnie pan C…, muszę panu opowiedzieć inną historię, która bardzo tutaj pasuje, jak pan za chwilę sam z niej pojmie.
Podczas mojej podróży do Rosji znalazłem się we włościach Pana von G…, inflanckiego szlachcica, którego synowie wówczas właśnie ćwiczyli się zawzięcie w szermierce. Zwłaszcza starszy, który dopiero co powrócił z uniwersytetu, uchodził za wirtuoza i, skoro któregoś ranka znalazłem się w jego pokoju, zaproponował mi rapier. Fechtowaliśmy się; tak się złożyło, że przeważałem nad nim; jego własna namiętność dołożyła się do tego, by go skołatać; niemal każdy sztych, jaki wyprowadzałem, trafiał, i w końcu jego rapier poleciał do kąta. Na pół żartując, a na pół dotknięty powiedział, podnosząc broń, że oto znalazł swego mistrza: ale ponieważ wszystko na świecie znajdzie swego, chciałby mnie zaraz do mojego zaprowadzić. Bracia roześmieli się głośno i zawołali: Dalej! Dalej! Do drwalni! I przy tym wzięli mnie za rękę i poprowadzili do niedźwiedzia, którego pan von G…, ich ojciec, kazał trenować w podwórzu.
Niedźwiedź stał, kiedy zdumiony znalazłem się przed nim, na tylnych nogach, plecami oparty o słup, do którego był przywiązany, z prawą łapą uniesioną do ciosu, i spoglądał mi prosto w oczy: to była jego szermiercza postawa. Nie wiedziałem, czy śnię, skorom się znalazł naprzeciw takiego przeciwnika; ale pan von G… mówił: nacieraj pan, nacieraj! Niech pan spróbuje, czy czegoś go pan może nauczyć! Natarłem na niego, bo już trochę ochłonąłem z mojego zdumienia; niedźwiedź wykonał całkiem krótki ruch łapą i sparował mój sztych. Próbowałem go zwieść fintami, ale nie poruszył się. Natarłem na niego znowu, z błyskawiczną zwinnością, ludzką pierś ugodziłbym bezbłędnie: niedźwiedź wykonał całkiem krótki ruch łapą i sparował sztych. Teraz znalazłem się niemal w położeniu młodego pana von G… Powaga niedźwiedzia w końcu wytrąciła mnie z równowagi, na przemian wyprowadzałem sztychy i finty, aż zlał mnie pot: na darmo! Mało tego, że niedźwiedź, niczym najprzedniejszy szermierz świata, parował wszystkie moje ataki; na fintę (w czym nie dorówna mu żaden szermierz na świecie) nie nabrał się nawet jeden raz: patrząc mi w oczy, jak gdyby odczytywał przez nie moją duszę, stał z łapą uniesioną i gotową do ciosu, a kiedy moje sztychy były tylko udawane, w ogóle się nie poruszał.
Czy wierzy pan w tę historię?
Całkowicie! Zawołałem z życzliwą aprobatą; uwierzyłbym każdemu obcemu, tak jest wiarygodna; a o ileż bardziej panu!
Teraz zatem, mój znakomity przyjacielu, powiedział pan C…, jest pan w posiadaniu wszystkiego, co niezbędne, aby mnie zrozumieć. Widzimy, że w świecie organicznym, w miarę jak refleksja jest coraz bardziej przyćmiona i słabsza, wdzięk coraz promienniej i przemożniej się uwydatnia. Wszak tak samo jak przecięcie dwóch linii po jednej stronie danego punktu po przejściu przez nieskończoność pojawia się nagle po drugiej stronie, albo jak obraz we wklęsłym zwierciadle, po tym jak oddalił się w nieskończoność, nagle znów zjawia się tuż przed nami: tak też na powrót, kiedy poznanie podobnie przejdzie przez nieskończoność, pojawia się wdzięk; tak więc jednocześnie uwidacznia się w najczystszy sposób w takiej ludzkiej postaci, która nie posiada albo żadnej świadomości, albo posiada świadomość nieskończoną, tj. w kukiełce albo w Bogu.
Czy zatem, powiedziałem nieco zmieszany, musielibyśmy znowu zjeść z drzewa poznania, aby popaść na powrót w stan niewinności? Z pewnością, odpowiedział, taki jest ostatni rozdział historii świata.
-----
* Polski przekład tego słynnego eseju Kleista nie jest łatwo dostępny (czyt. nie ma go w necie albo trzeba długo szukać), więc postanowiłem załatać dziurę. To moje pierwsze tłumaczenie z niemieckiego, co oczywiście nie usprawiedliwia żadnych błędów.