Spacerując w chłodny grudniowy wieczór po IX dzielnicy Paryża, biedny Polak trafia na bulwar Haussmanna, gdzie szybko wzrok jego przyciąga majestatyczna dekoracja świetlna słynnej galerii handlowej. Nieco już zmarznięty, postanawia wejść do środka, by ogrzać się w blasku kapitalizmu. A nigdy jeszcze nie dane mu było widzieć tego blasku w takim natężeniu jak w Galeries Lafayette (a chwilę później w Grand Magasin du Printemps).
W pierwszej chwili czuje się tam niepewnie; pociesza się w myśli, że jego płaszcz może ostatecznie wyglądać na trzy razy droższy niż był (choć to wciąż niewiele), ale nie usuwa to bolesnej świadomości, że to, co ma na nogach, w tym miejscu może uchodzić najwyżej za namiastkę butów. Na moment dystansuje się jednak od tego poczucia niższości, aby ironicznym okiem introspekcji patrzeć, jak ustępuje ono narastającemu pragnieniu posiadania.
Ponieważ biedny Polak przypadkiem jest marksistą, przez jakiś czas trwa jeszcze w przekonaniu, że powoduje nim fałszywa świadomość, powoli zaćmiewająca jego krytyczny zmysł. Po paru minutach jednak, gdy zagłębi się w labirynt korytarzy i butików, gdy zagrzeje się już trochę, gdy wreszcie minie niezbyt go interesujący dział damskich torebek i dotrze na piętro z męskimi koszulami, garniturami i – ach! – butami, nic już nie pozostanie z jego krytycyzmu; zapomni natychmiast o samo-upokorzeniu, jakim były pierwsze jego myśli po przekroczeniu drzwi pałacu, zapomni o smutnych twarzach imigrantów, sprzedających na bulwarze pieczone kasztany, zapomni o żebrakach w metrze, o swych rodakach, których widział śpiących na chodniku pod inną galerią, o całym złym świecie. I pogrąży się bez reszty w oceanie splendoru, rozkoszując się samym tylko pragnieniem, samym wyobrażeniem o posiadaniu dóbr, których posiadał nigdy zapewne nie będzie.
W pewnej chwili, skręciwszy w oszołomieniu w niewłaściwy korytarz, znalazłszy się naprzeciw stalowych drzwi oznaczonych jako przejście służbowe, oprzytomnieje w końcu, zatrzyma się i zaduma.
Być może doświadczenie rozkoszy, której zaznał przed chwilą, było jedynie pułapką fałszywej świadomości. Być może rozkosz, która zrodziła się z samo-upokorzenia i która za treść swą miała pragnienie z istoty swej przekreślające spełnienie, nazwać trzeba masochistyczną. Tak mu nakazuje sądzić jego lewackie wykształcenie.
Niemniej, biedny Polak czuje fałsz w tym sądzie. Jego doświadczenie, choć nie było werydyczne, było rzeczywiste. Nawet jeżeli formalną prawdą tego doświadczenia była fałszywa świadomość człowieka biednego, który rozkoszuje się dobrami dostępnymi tylko dla bogatych, to miało ono również moment prawdy obiektywnej, nieredukowalny do tamtego.
Podobnie jego rozkosz, będąca formalnie rozkoszą fałszywą, ufundowaną na braku spełnienia i samo-umniejszeniu, miała jednocześnie obiektywną realność, była rozkoszą wzrastania poprzez połączenie z przedmiotem.
Ocean splendoru, w którym zanurzył się biedny Polak był więc oceanem rzeczywistym, którego prawdziwie doświadczył i którym prawdziwie się rozkoszował. Przedmiotem tego doświadczenia i tej rozkoszy był sam ten splendor bogactwa, nie zaś wyobrażenie posiadania. Dlatego rozkosz jego była prawdziwa, gdyż znalazł się w bezpośredniej obecności jej przedmiotu – posiadł splendor dóbr, których nie posiądzie – a przedmiot ten był przedmiotem prawdziwym.
Wzbogacony tą refleksją biedny Polak opuścił galerię i zamyślonym krokiem ruszył w dół bulwaru.